Spadek czytelnictwa w Polsce, o którym tyle się mówi, zmusza do zastanowienia, dlaczego tyle ludzi usiłuje pisać zaśmiecając pułki w księgarniach lub wzbogacając wysypisko śmieci jakim jest Internet? Pytanie to dotyczy najpewniej wszystkich dziedzin sztuki, ale zajmę się tylko literaturą, a ściślej poezją.

Poezję czyta się dla przyjemności, podobno. Ponieważ, jak znakomicie pisał Gombrowicz, została odpowiednio przeprowadzona na nas indoktrynacja, przystosowująca nas do odbioru sztuki, co de facto wskazuje jedynie na  to, że poezja, jeżeli uwzględnimy prosty, starożytny podział sztuk na ars i tehne, zawsze była naddatkiem, tak jak wszelka sztuka z grupy ars. Ale dlaczego czyta się poezje? Na to pytanie jeszcze nie odpowiedzieliśmy. Jeśli już czyta się poezje to, tę docenionych poetów, najczęściej starych lub martwych. A czyta się ich z powodu, który dobitnie przedstawił Gombrowicz w Ferdydurke: Bo Słowacki wielkim poetą był. Jeśli zapytać dlaczego lubi się Słowackiego, to zawsze można powiedzieć: Bo wielkim poetą Słowacki był. Innym tropem wydaje się być forma. Poezja, choćby z najniższej półki, sprawia wrażenie, że wymaga zastanowienia, jeśli nie odczucia, a człowiek woli umrzeć niż myśleć. Istotny jest także niezastąpiony legion uczniów będących jeszcze w fazie indoktrynacji do uwielbienia sztuki, a w tym poezji, oraz ci, którzy sięgają po poezję z chęci podszkolenia własnego warsztatu twórczego.

Poza tym w dalszym ciągu funkcjonuje mit czytelnika poezji jako oderwanego od ziemi, co jest rozszerzeniem  na czytelnika mitu poety doby romantyzmu. Takiego co to widzi więcej, odczuwa mocniej i głębiej. Taki poeta jest wyalienowany, stoi po przeciwnej stronie niż tłum, stoi na piedestale, bo stamtąd bliżej nieba, choćby nawet ten piedestał liczył kilka centymetrów. Taki poeta jest żywym mitem, ale też tworzy mity i wszelkie fantazmaty. Taki poeta gardzi tłumem, a zarazem jest z tłumem w komitywie. W końcu ktoś musi to ciężkie dupsko poety wydźwignąć na wspomniany piedestał. Czytelnik rozumiejąc poetę romantycznego nie jest dziś niczym innym, jak poetą. Nie tyle, że jest, jak poeta, ale jest dosłownie poetą.

Gombrowicz pisze we wstępie Przeciw poetom: Teza niniejszego szkicu: iż nikt prawie nie lubi wierszy i że świat poezji wierszowanej jest światem fikcyjnym oraz fałszowanym wyda się, przypuszczam, równie śmiała, jak niepoważna. Nieco dalej pyta: Czyż poeci nie tworzą dla poetów? Czy nie szukają oni jedynie wyznawców tj. ludzi takich, jak oni sami? Czyż  te wiersze nie są li-tylko wytworem pewnej, ciasnej, grupy? Czy nie są one hermetyczne? Trzeba odpowiedzieć Gombrowiczowi twierdząco. Poezji się już nie czyta. Czytelnik poezji wyginął. Zostali sami poeci. Sami siebie czytają. Istna sztuka dla sztuki.

O ile starych lub martwych poetów czytuje się jeszcze, to o tych młodych, żyjących poetach niewiele się wie. Istnieją jednak ludzie – poeci, którzy czytają też tych młodych. Dlaczego? Choćby nawet z quasi solidarności będącej de facto litością, bo ja też piszę i też chciałabym, aby moje wiersze ktoś czytał, z zawiści, bo chcę wiedzieć, dlaczego komuś, a nie mnie, udało się wydać tomik, lub został uznany w gronie poetów. Albo zwyczajnie, bo jak poczytam, że komuś gorzej to, mi lepiej. Czyż w istocie nie jest to resentyment? Gdzież więc czysta przyjemność z obcowania z pięknem w literaturze, o którym tyle się mówi?

Interesujące jest to, jak młodzi poeci traktują dziś pisanie wierszy? Gombrowicz ujmuje to tak: Wiersz urósł nam do potwornych rozmiarów i już nie my nim rządzimy, ale on nami. Poeci stali się niewolnikami – i moglibyśmy określić poetę, jako istotę, która już nie może wypowiadać siebie, gdyż musi wypowiadać Wiersz. (…) A przecież nie może być chyba w sztuce ważniejszego zadania, niż to właśnie: wypowiadać siebie. Niechybnie lekcję Gombrowicza wzięto sobie do serca, zapewne jednak została źle zrozumiana. W odczytaniu jej pominięto najpewniej  tak zwane tło historyczne – diamat, czyli uwierające panegiryki na cześć wypucowanej lokomotywy lub cudownie wyrastających osiedli robotniczych tudzież ojcowskiej wspaniałomyślności sekretarza jedynej słusznej partii.

Dziś to wyrażanie siebie jest przesadnie traktowane, tak, że nie tylko stowarzyszenie poetów wzajemnie się wychwalających jest hermetycznie zamknięte, ale także wiersze. Podmiot liryczny młodych poetów to głos wypowiadający się: JA. A poezję pisze się życiem, może bez spektakularnych przygód, ale niestety nie tak jak Stachura. Kiedyś to swoje ja uogólniało się, albo uniwersalizowało na tyle, by tysiące ja mogło odnaleźć skrawek siebie w tym jednym poetyckim JA. Dziś pisanie w pierwszej osobie nie jest niczym nadzwyczajnym.

Zdumiewające jest jednak sprowadzenie poezji przez młodych – żyjących twórców do jednej, podstawowej kategorii, przy której wszelkie inne tracą na znaczeniu – katharsis. Młodzi poeci piszą dziś wiersze dla siebie, nie liczą się z czytelnikiem, nawet jeśli są nim oni sami. Żyjemy w czasach – jak zauważa Zygmunt Bauman – permanentnego odczuwania lęku. Żyjemy w czasach post-apokaliptycznych, więc młodzi poeci jak ci, tuż po wojnie, piszą aby odreagować napastujące ich zewsząd zagrożenia. Piszą ci, których bogowie pocałowali w paluszki obdarowując talentem pisarskim, jak i ci, którzy takiego szczęścia nie doznali.

Zastanawiające jest więc, dlaczego tyle ludzi idzie ze swoimi wierszyczkami do drukarni, by przerobić jakieś drzewo na kolejny tomik, który niechybnie w świadomości czytelniczej przepadnie, jak kamień w wodę. Może z durnej nadziei, że to właśnie ja okażę się być drugim Norwidem, odkrytym, co prawda, w kolejnej epoce, ale odkrytym, zapisanym w historii ludzkości(nom omnis moria). Czy to jest pragnienie odkrycia w sobie geniusza, czy maniakalne pragnienie sławy, albo jej iluzji? Może wszystko po trochu.  Jeśli jesteśmy już przy wydawaniu lub publikowaniu debiutanckiej poezji jeszcze większym zdziwieniem napawa mnie bezproblemowość tej kwestii. Młody człowiek przychodzi do redakcji literackiego kwartalnika z nadzieją, że znajdzie tam kogoś, kto w jakikolwiek sposób wyrazi się o jego twórczości, nakieruje, w którą stronę warto podążać, a spotyka się w najlepszym wypadku z milczeniem, a w najgorszym, z gotowością do opublikowania tylko dlatego, że młoda TWARZYCZKA POETKI spodobała się jakiemuś redaktorowi. Po co publikować coś czego później wszyscy będą się wstydzić?

Niejako podsumowując moje rozważania należałoby wskazać także lęk przed zapożyczeniami, co jest z istoty absurdalne, gdyż nie możliwe jest  stworzenie całkowicie oryginalnego tekstu, nie tylko dlatego, że już wszystko zostało powiedziane, ale także dlatego, że w zasadzie wszystko w jakiś, nawet najsubtelniejszy, sposób wpływa na świadomość człowieka. Żyjemy w czasach, w których otwarcie mówi się o tym, że nie jest cenna oryginalność, ale umiejętna kompilacja tekstów. Oczywiście winna jest też zawsze edukacja, gdzie wychowanie do poezji źle funkcjonuje, bo wychowawcom bardziej się nie chce niż chce. Innym czynnikiem może być niewspółmierność oczekiwań wobec poezji z tym, co przez tę poezję się przekazuje. Pisząc to, myślę o pragnieniu piękna i metafizycznych uniesień i nie dostarczaniu tego czytelnikowi, gdyż permanentne odczuwanie lęków wpływa bardziej budująco na szerzenie się dekadentyzmu i  turpizmu zarówno w treści jak i w formie współczesnego wiersza debiutujących poetów.

Gombrowicz w Przeciw poetom wykpiwa zjawisko, które do dziś tkwi w stanie, można by rzec, nie naruszonym. Pisze: A już prawdziwe są śmieszne te krytyki, te artykuliki, aforyzmy, eseje, które ukazują się w prasie na temat poezji. Oto przelewanie z pustego w próżne  – ale zarazem jest to przelewanie bombastyczne i już tak naiwne, tak dziecinne, że wierzyć się nie chce aby ludzie parający się piórem nie wyczuwali całej śmieszności tej publicystyki. Dotąd nie zrozumieli ci styliści, że o poezji nie wolno pisać w tonie poetycznym i ich gazetki pękają od takich poetyzujących elukubracji. Wielka też jest śmieszność, towarzysząca recitalom, konkursom. Wielka też jest manifestacja, ale chyba nie warto już nad tym się rozwodzić – kwituje Gombrowicz.

Na koniec zaś jak przystało na wyjątkowy głos przedzierający się z tłumu takich samych wyjątków przywołuję cytat wielkiego niemieckiego klasyka, Geothego: jeśli nie liczysz na tysiące czytelników to, nie powinieneś napisać ani słowa.

Na odtrutkę polecam Jacka Dehnela i Piotra Duraka, bo go znam.